52 tygodnie Ludmiła Piasecka 6,3
ocenił(a) na 89 lata temu Ostatnimi czasy dość często natrafiam na książki poruszające zagadnienie jak żyć w zgodzie ze sobą. Jak planować lub nie swoje życie, iść na żywioł czy mieć wszystko poukładane. Książki pokazujące, „co by było gdyby”. I nie mówię tu o stricte poradnikach, a raczej o książkach obyczajowych, gdzie to autorka opisuje swoje zmiany w życiu, jak w przypadku książki Chiary Gamberale Przez 10 minut, jak również w przypadku dzisiaj opisywanej lektury Ludmiły Piaseckiej 52 tygodnie, z tym, że w tym wypadku trudno jest określić czy jest to fikcja literacka czy realne wydarzenia. Po 52 tygodnie sięgnęłam, trochę w ciemno, dopiero później przeczytałam opinię Pauli i stwierdziłam, że może być to dość dobra lektura. Czy tak jest?
Majka to trzydziestopięciolatka posiadająca dość ustabilizowane życie, mąż, dwójka dzieci i praca na uczelni. Wszystko byłoby pięknie gdyby pewnego dnia kobieta nie stwierdziła, że do jej życia wkradła się rutyna. Jeden dzień podobny jest do drugiego, wręcz jest jego lustrzanym odbiciem. Majka pragnie odmiany, gdyż ma wrażenie, że gnuśnieje, przyzwyczaja się, wręcz się dusi każdym nudnym dniem. Rok ma pięćdziesiąt dwa tygodnie – Majka ma plan, aby w każdym tygodniu robić coś innego, cos takiego, czego do tej pory nie robiła. Udaje jej się wciągnąć w tę zabawę rodzinę, która o dziwo bez żadnego szemrania przystaje na jej warunki, chociaż nie w każdym wydarzeniu uczestniczy. Czy i w jaki sposób ten nadchodzący rok zmieni życie Majki? Czy zacznie dostrzegać inne jego aspekty?
Wiem, że się powtarzam, ale uwielbiam debiuty! Szczególnie, jeśli są to polscy autorzy piszący na tak wysokim poziomie, że mnie potrafią porwać swoją historią. Ile osób tyle opinii, ale ostatnimi czasy trafiam naprawdę na perełki, obok których nie można przejść obojętnie. Taką książką jest 52 tygodnie Ludmiły Piaseckiej. Historia porwała mnie od samego początku. Pewnego rodzaju magia, która nad nią się roztacza nie pozwoliła mi, abym książkę odłożyła na później. Plastyczny język, wartka fabuła powodują, że książkę czyta się z wielką przyjemnością.
W pogoni za pieniądzem zapominamy o sobie. Gdzieś coś lub ktoś z tyłu naszej głowy ciągle nas pogania w tym wyścigu szczurów i nie pozwala się zatrzymać, zatracamy się w tym. Pragniemy mieć i być! Tylko czy naprawdę musimy mieć kolejny gadżet, którego możliwe, że nawet po zakupie nie rozpakujemy, czy musimy mieć 20 sukienkę, bo wszyscy kupują, bo jest teraz taka moda?
Majka rozpoczyna swoją grę od zamrożenia (dosłownie) portfela, dzięki czemu zaczyna wykorzystywać zachomikowane produkty w domu, aby sporządzić posiłek dla rodziny. Ten czyn wprowadza ją w kolejne zobowiązanie – zaczyna sama gotować, komponować własne potrawy, którymi jak się okaże, jej rodzina będzie się zajadać. Odwiedza schronisko gdzie pracuje, jako wolontariusz, rozpoczyna pisanie listów, ale tych papierowych na ładnej papeterii, chodzi boso po rosie, zaczyna robić zakupy w ciucholandach stwierdzając, że za określoną kwotę, którą musiałaby wydać w markowym sklepie to tu kupi kilka dobrych gatunkowo łaszków.
Tych przykładów można by wymieniać i wymieniać, przecież to aż pięćdziesiąt dwa tygodnie. Jedne są bardziej trafione drugie mniej. O dziwo autorce nie zabrakło pomysłów na wypełnienie bohaterce tych tygodni.
Książkę czyta się dość szybko, chociaż każdy wyodrębniony rozdział zmusza na chwilę odpoczynku i zastanowienia – czy ja też tak bym mogła? Język jest lekki i przyswajalny, fabuła dość wartka. Historia ubarwiona jest wieloma przepisami kulinarnymi, które na pewno wykorzystam, gdyż kilka mi się spodobało.
Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z tym debiutem to polecam serdecznie.